przez Krzych » 15 gru 2015, o 00:39
Może zacznę gdzieś od tego momentu, w którym przestałem odwiedzać forum, czyli o ile pamiętam to była końcówka poprzedniego roku, czyli gdzieś rok od teraz, mniej więcej. Podzielę to na jakieś akapity żeby to było czytelne, bo pewnie wyjdzie niezła ściana tekstu.
Cała klasa maturalna minęła mi właściwie standardowo, czyli pierwszy semestr przyzwoity, przynajmniej gdzieś do połowy listopada. Mimo wielu nieobecności i fartownego 50,3% frekwencji na koniec semestru, miałem chyba najlepszy rok jeżeli chodzi o oceny i ogólnie ogarnianie w szkole, szczególnie przy moim totalnym olewaniu. Choroba chorobą, ale obyło się bez jej większych konsekwencji, więc było nawet nie najgorzej. Z resztą to już nie pierwszy raz, kiedy zregenerowany psychicznie i fizycznie po wakacjach miałem w miarę dobry pierwszy semestr. Drugi semestr także standardowo, tydzień przerwy świątecznej, czyli zima+potwornie niezdrowe świąteczne jedzenie, wegetarianizm w tym kontekście niewiele zmienia, i jakieś tam ferie zimowe to już nie są warunki sprzyjające regeneracji i samopoczuciu więc było z tygodnia na tydzień coraz gorzej.
O pierwszych próbnych maturach już chyba opowiadałem gdzieś, gładko poszło na diecie Dąbrowskiej, tak samo w drugimi próbnymi. Oceny na ten moment już mnie nie interesowały, bo w nowej podstawie programowej przestały one mieć jakiekolwiek znaczenie i liczy się tylko wynik matury, więc zjazd np. z matematyki z mocnej czwórki w poprzednim semestrze na zdawanie wszystkiego z ledwością na dwóje w drugim nie miał większego znaczenia. Tak samo z innych przedmiotów byłem zabezpieczony trójkami i czwórkami z poprzedniego semestru, w tym musiałem tylko jakoś dożyć do końca roku.
Oczywiście za pięknie by było gdyby tak gładko poszło, więc najpierw dyrekcja się obudziła, że przyszedłem do tej szkoły z innej podstawy programowej i muszę zdawać cały materiał z pierwszej klasy liceum z WOSu i podstaw przedsiębiorczości. O ile przedsiębiorczość to po pierwsze lajt, a po drugie zdawałem to u wychowawczyni, o tyle WOS to już nie żarty i zdawałem u najgorszego nauczyciela w szkole. Wszystko w ramach egzaminów komisyjnych, czyli nauczyciel, wicedyrektorka i jakiś inny nauczyciel od tego przedmiotu, egzamin ustny + pisemny. Z przedsiębiorczości to była chwila nauki tak na prawdę. No a z WOSu dostałem 11 stron A4 zagadnień... No to pomyślałem sobie, że blisko było, ale jednak nie skończę tej szkoły:D
No ale wszystko skończyło się dobrze. Oba egzaminy zdałem na 4. Nawet miałem trochę szczęścia, bo na początku poprzedniego roku opublikowali na stronie zły spis podręczników, przez co kupiłem WOS, mimo że go nie było w tamtym roku, ale podręcznik został, akurat ten sam na podstawie którego były podawane zagadnienia, także miałem jakiś start. Czytałem podręcznik po 45 min-godzinę dziennie zaznaczając najważniejsze rzeczy(nie wiem po co, i tak nie planowałem się potem tego uczyć) no i takim sposobem zdążyłem przeczytać trzy czwarte podręcznika przed egzaminem. Jak widać starczyło, nawet mógłbym dostać 5, ale najpierw pisałem pisemną część i wiedząc jak świetnie mi poszło już w ogóle nie przykładałem się do tego ustnego i coś tam powiedziałem byle powiedzieć i mieć już z głowy.
No i jak już się pewnie domyślacie na tym się nie skończyło. Minął miesiąc czy tam dwa. We wtorek ostatniego tygodnia dowiedziałem się, że nie będę klasyfikowany z matematyki, polskiego, historii i przyrody. Egzaminy komisyjne z matematyki i historii w czwartek, a z polskiego i przyrody w piątek. W poniedziałek końcowe oceny roczne. No to znowu sobie myślę, że tym razem już było na prawdę blisko i tym razem też już na prawdę nie zdam. Rocznika niżej nie było, więc już stanęła mi przed oczami nowa szkoła i dojeżdżanie za, co w moim ówczesnym stanie oznaczało powrót do koszmaru z czasów technikum, czyli pierwszych dwóch lat choroby, zapewne to gdzieś już opisałem. Nawet nie spojrzałem w żadną książkę, bo po co 2 dni przed, szkoda nerwów.
Na szczęście wszyscy nauczyciele byli bardzo przyjaźnie do mnie nastawieni. Miałem w tamtym roku na prawdę bardzo dużo wsparcia od wychowawczyni. Pani wicedyrektor też była dla mnie bardzo wyrozumiała i zapewne nie skończyłbym tej szkoły gdyby nie ona. Pani od matematyki także rozumiała moją sytuację. Z panią od polskiego też nie było problemu, praktycznie dostałem od niej pytania dzień wcześniej. Od przyrody była dwójka nauczycieli, z jedną panią miałem już geografię w poprzednim roku, też bardzo dobra osoba, a drugi to pan od informatyki/fizyki/chemii i nie wiadomo jeszcze czego. Dziwny trochę ale też w porządku. Pan od historii(ten co od WOSu) jak pan od historii, żadnych ustępstw, przynajmniej takich o których bym wiedział, nie było. Dostałem standardowy test. Od 16 punktów było zaliczenie, miałem 17. Z matematyki jeszcze tyle pamiętałem żeby coś tam napisać, pod koniec nawet mi pani podpowiedziała w jednym zadaniu. Byłem w miarę spokojny o zaliczenie, a jako że progi na egzaminie komisyjnym są jednak obniżone to nawet dostałem 3. Pani od polskiego jak wspominałem podała mi zagadnienia, które praktycznie równały się pytaniom, więc spokojnie dostałem trzy po godzince luźnej nauki. Na przyrodzie sobie tam porozmawialiśmy o jakichś głupotach i też dostałem 3 czy nawet 4, nie pamiętam już.
Także cudem jakimś (który nazywa się Pani Wychowawczyni i Pani Wicedyrektor) skończyłem tą ostatnią klasę. Jeszcze tylko kilka dni matur dzieliło mnie od upragnionej, prawie półrocznej przerwy.
Matury poszły też gładko. Znowu dietka Dąbrowskiej. Zupełnie nic się nie uczyłem, bo i po co. Przy tak dużej ilości materiału i niewielkiej ilości pytań bezpośrednio odnoszących się do jakiejś konkretnej wiedzy szansa na to że taka nauka jakkolwiek wpłynie na moje wyniki była bardzo mała. Poza tym moje podejście jest jakie jest. Mówiąc w przenośni bez pętli zaciskającej się na szyi książki nie otworzę, przynajmniej nie szkolną. No i co, jakoś tam poszło, na podstawę z angielskiego już nawet sobie odpuściłem dietę i zjadłem dzień wcześniej jakieś wafle z majonezem i serem(mój ulubiony tzw. cheat meal, szkoda że przy komponowaniu zdrowych wegańskich posiłków nie mam takiej kreatywności). Pisemne poszły spoko, szczególnie z matmy zrobiłem znacznie więcej niż na obu próbnych, tam miałem za pierwszym razem 36%, a za drugim fatalne 20%, ale na głównej maturze już 51%. Polski jak polski, próbne 63 i 73%, główna 86%. Angielski podstawa 100 i 98, główna 98%. Rozszerzony angielski 73 i 83%, główny 88%. Ustny z angielskiego 29/30. To mnie zaskoczyło, bo mówiłem ponad dwa razy krócej niż inni, obawiałem się przez to że powiedziałem za mało.
Ale najlepszy i tak był ustny polski. Było tak że jedna osoba zdaje, druga siada z tyłu, dostaje zadanie i się przygotowuje, a trzecia czeka na korytarzu. Koleżanka przede mną dostała temat o reakcji na stratę bliskiej osoby, ledwo wyjąkała na 30%. Szkoda kurde, z tego miałbym z 80%. No ale nic, dostałem obraz czy tam wizję miasta na podstawie ilustracji czy tam obrazu czy co to tam było. No i jakoś tam opowiedziałem co wiedziałem, ale to nic. Po pierwsze walnąłem kardynalny błąd i pomyliłem tytuły książek, no ale po jednej podpowiedzi go skorygowałem. Oczywiście powagi w tym było zero z mojej strony, odetchnąłem w stylu "Uff, kurde", tyle że bez kurde:D Często tak mam, że się martwię czy dotrę i czy jakoś będę w stanie być w szkole czy coś zdawać, a jak już docieram i jest ok to się aż za bardzo rozluźniam. Ale najlepszy i tak jest koniec. Powiedziałem wszystko co tam miałem do powiedzenia, no i zamiast dodać jakieś zakończenie to powiedziałem "No to tyle co napisałem", hahaha:D Ona się tam łapie za głowę i tak pod nosem mówi "Tylko zabić". A ja na to "Acha no to..." no i walnąłem jakieś tam podsumowanie, miałem chyba stwierdzić czy miasto to więzienie czy ośrodek rozwoju, więc walnąłem jakieś tam durne formułki o rozwojach różnych i tego tam typu szkolne gadki. Już mi tam wisiało co ja o tym na prawdę myślę, tu nie chodziło o wyrażanie poglądów tylko o zdanie, tak samo jak całe szkolnictwo jest nie po to żeby się czegoś sensownego nauczyć i rozwinąć, ale żeby zdać jakieś bzdury, co pozwoli na zdawanie bzdur na następnym szczeblu. Na koniec powiedziała, że mój stosunek do komisji jest jaki jest, że dużo we mnie pragmatyzmu i krytycyzmu ale że to chyba fajne i że powinienem zostać dziennikarzem. Głupszego pomysłu w życiu nie słyszałem więc jakoś konkretnie tego nie skomentowałem, poza tym byłem trochę zafascynowany tym, że zdołała rozpoznać sporą część mojej osobowości na podstawie rozmowy o jakimś durnym obrazku, przecież nie rozmawialiśmy ani o życiu ani o mnie, a ja nawet mówiłem coś wbrew swoim poglądom bo tak było mi wygodnie do tego zadania. Na pewno bardzo doświadczona w pracy z młodzieżą kobieta.
Nadeszła więc upragniona przerwa i pół roku wolności. Którą sobie szybko ukróciłem kupując nowy, bardzo drogi komputer, na zasadzie że daję co mam, sprzedaje stary komputer, tata dokłada resztę, a ja mu spłacam pracując z nim w wakacje. No tak zasadniczo wyglądały moje wakacje, totalnie sobie odpuściłem wszelką dietę(jedynie wegetarianizm pozostał niezmienny bo od tego nigdy odstępstwa nie będzie, gorzej z weganizmem), potrafiłem sobie rano zjeść posiłek złożony z 4 pokrojonych smażonych ziemniaków i wielkiej paki warzyw na patelnię, tak że mi się to wszytko ledwo w półmisku mieściło. Półmisku, czyli z 3 razy większej powierzchni niż talerz do zupy. Wstawałem gdzieś ok 12, jadłem i jechałem do pracy o 16, siedziałem tam do 22-23, potem się cieszyłem nowym komputerem, szedłem spać, i tak w kółko. Jeździliśmy praktycznie tylko w jedno miejsce taki czas, do znajomych taty, kiedyś już tam bywałem. Nie za ciężka praca wewnątrz albo na podwórku, toaleta na miejscu, mili ludzie, nieopodatkowana dyszka na godzinę, czego więcej chcieć od pracy na tym etapie życia.
W międzyczasie myślałem o studiach. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić i dalej nie wiem szczerze mówiąc, więc wybrałem dwa kierunki: ekonomię i filologię angielską.
Tu się oczywiście też nie obyło bez jakiejś opowieści jak to zawsze w moim beznadziejnym przypadku. Pracowałem sobie i grałem, gdzieś miałem świat, ubzdurałem sobie z jakichś powodów że zapisy na studia są do 26 lipca i tak sobie beztrosko żyłem. Pewnego dnia, 11 lipca, z nudów wszedłem na stronę uniwersytetu i co się okazało? Do kiedy są zapisy? Tak, do 12 lipca. No to wszystko tam powypełniałem na momencie. Na pierwszy nabór się nie dostałem, ale na drugi już tak.
No i tutaj też się nie obędzie bez historii. Następnego dnia trzeba było złożyć dokumenty rekrutacyjne na uczelnię. Wróciłem tego dnia z pracy, zadzwonił kolega z którym się znam od 15-lat(poznaliśmy się jak mieliśmy z 5 lat, nie wyhamował na mojej ulicy rowerem i wpadł do lasu w krzaki, potem chodziliśmy razem do zerówki, podstawówki itp) no i poszliśmy na piwo. Genialne to było posunięcie o 23 wychodzić na piwo skoro jutro muszę jechać z papierami, no ale cóż. Następnego dnia się czułem tak fatalnie, tak mnie mdliło, że musiałem dzwonić po tatę żeby wrócił z pracy i mnie zawiózł bo nie dam rady autobusem. No ale koniec końców wszystko się udało i złożyłem te papiery.
Co do samego tamtego wieczoru z kolegą to też mogę napisać coś ciekawego. Dotarliśmy po jakimś czasie na jego podwórko rowerami, siedliśmy w samochodzie no i piliśmy drugie piwo. On wtedy zerwał z dziewczyną, która co ciekawe była wtedy u niego i już nie miała jak wrócić o tej porze, więc musieli zostać razem w domu, haha:D No i siedzimy sobie, pijemy, wspominamy i narzekamy, a on nagle mówi, że jego dziewczyna tam chodzi po podwórku. Ja się pytam, że nawet ja po ponad pół roku nie picia nie jestem specjalnie pijany po dwóch piwach, a on ma zwidy po jednym? Było już po pierwszej w nocy. No ale on nadal twierdził że ona tam jest. Nagle patrzę w szybę od drzwi po mojej stronie, a tam ona się patrzy na nas. Otwiera drzwi, wydziera się na niego, wcześniej wystawiłem pustą butelkę z samochodu na trawnik, to nią we mnie rzuciła. Krzyczała coś tam że co on sobie wyobraża, że jakieś imprezy urządza, że zaraz obudzi jego rodziców(kij że znają mnie od 15 lat, a ją widzieli pewnie kilka w życiu:D), no normalnie zachowywała się jak jego żona, ta z tych złych. Trochę mi zajęło zanim ustaliłem czy to się dzieje na prawdę czy coś jest jednak ze mną nie tak:D W końcu zdecydowała się iść na autobus, a on za nią rowerem. No to ja też, swoją drogą to fajnie się jeździ rowerem pijany, wcześniej nie miałem okazji. W każdym razie pomijając już mniej atrakcyjną resztę tej opowieści, było wesoło, odwrotnie proporcjonalnie do tego jak było po tym wszystkim rano...
No i tak dochodzimy do teraźniejszości. Studiuję sobie ekonomię, nie wiem po co, no ale coś robić muszę, lepsze to niż inne opcje na ten moment, czyli praca za 5 zł bez możliwości awansu, albo nie robienie niczego, co wprowadziłoby fatalną atmosferę w domu.
Co do samopoczucia, to jest znacznie lepiej niż wtedy kiedy tutaj pisałem. Dojazdy nie sprawiają mi już wielkiego problemu, nigdy nie musiałem wysiadać i tylko raz czułem się na prawdę słabo w autobusie, tak że ledwo dojechałem, a tak to w miarę na luzie, nawet bez diety, choć od początku grudnia się wziąłem za siebie(też sobie wybrałem moment, chwilę przed świętami), ale i tak się cieszę że trochę mi weny przybyło do zadbania o siebie, bo jednak minęło ponad pół roku niezdrowego życia i nadal się nie rwałem do ogarnięcia się, ale w końcu to przyszło. Niezdrowe życie które paradoksalnie pozwoliło mi wyłączyć się i odpocząć psychicznie w takim stopniu i osiągnąć taki stan umysłu, że praktycznie to luźne podejście z tej półrocznej przerwy między maturą a studiami zostało mi prawie niezmienione do dzisiaj. Przestałem się przejmować. Ciekawy stan, ani to spokój, ani luz, ani apatia. A może połączenie tych trzech. Studia to też dosyć luźny system, nie wszędzie trzeba być, mam wszystko w jednym budynku poza angielskim raz w tygodniu, poza tym mam tylko 4 dni w tygodniu, w dodatku mam 3 razy na 11 i raz na 9.30, także plan idealny pod tym względem. Choć i tak wstaję 2 godziny przed wyjściem i tak, ale jednak czuję się wyraźnie lepiej wstając o 8 i jadąc o 10, niż wstając o 5 i jadąc o 7 na przykład. Od grudnia wróciłem sobie na dietę wegańską i nie licząc kilku nieudanych eksperymentów z wielkością posiłku czy też ilością posiłków dziennie to jest jeszcze coraz lepiej niż dotychczas. Ta dieta jest niesamowita, 3 dni i już zupełnie inne samopoczucie, 3 razy więcej energii, 10 razy mniej takiego ogólnego zmęczenia i bólów głowy. Ciało to już w ogóle nie to co 2 tygodnie temu, wyglądam 100 razy lepiej, mam 10 razy mniejsze wzdęcia. Ogólnie czuć zastrzyk życia i energii. Zapuściłem się nieźle do 82 kg w te pół roku, miesiąc temu zacząłem mniej jeść, w tym 2 ostatnie tygodnie diety wegańskiej i już mam 74 kg i wyglądam zupełnie inaczej, to jak jakieś czary. W dodatku zaczynam zauważać, że chyba ta moja obecna postawa czy tam stan umysłu czy jakkolwiek to nazwać, zaczyna się też adaptować do żywienia, więc możliwe że uda mi się osiągnąć coś takiego też dla odżywiania się i nie będę miał już więcej problemów z dyscypliną i kuszeniem przez niezdrowe i szkodzące mi jedzenie, może uda mi się po prostu być ponad to tak jak mniej więcej teraz jest z dojazdami i ogólnie życiem w ogólnym pojęciu.
Oczywiście nie chodzi tutaj o to że zaczynam wyznawać jakiś hurraoptymizm, bo optymizmu mam w sobie absolutnie minimum. Już nie wchodząc w szczegóły, bo zmęczyłem się już pisząc ten post, ale choroba ma swoje pośrednie i bezpośrednie następstwa, wiele rzeczy sprowokowała, dowiedziałem się wielu rzeczy przy okazji poszukiwania jakiegoś sposobu na ten IBS, dzięki tej chorobie mogłem też spojrzeć na świat trochę z boku, no i niczego pozytywnego się w tym czasie nie dowiedziałem, a świadomości się nie da cofnąć ani się jej wyprzeć. Kto wie czy nawet jakbym się pozbył tych wszystkich problemów z układem pokarmowym to czy bym zaczął jakoś żyć i zmienił podejście, raczej wątpię. Miałbym na pewno ułatwione życie, albo raczej nie utrudnione przez problemy zdrowotne, ale czy to by cokolwiek zmieniło... wątpię. Dlatego mimo już na ten moment szerokiej wiedzy na temat sposobów już nie tylko na radzenie sobie z chorobą ale też na jej leczenie, to szczerze mówiąc - nie chce mi się. Nie mam motywacji. Potrzebowałbym na prawdę jakiegoś ogromnego impulsu, a na to się nie zanosi.
No nic, w każdym razie ściana tekstu niezła, ale cóż, to jest za cały rok:) Nie wiem ile to pisałem, pewnie ponad godzinę, ale w sumie to nawet ciekawe też dla mnie podsumowanie ostatniego roku w takim dużym uproszczeniu i streszczeniu, pokazujące tylko i potwierdzające jak bardzo moje życie i ja sam jestem nienormalny i że nic nigdy w moim życiu nie stanie się normalnie czy standardowo. Kiedyś przy załatwianiu nauczania indywidualnego musiałem chodzić do psychologa żeby wykluczyć że to fobia szkolna powoduje moją chorobę, i tam miałem przygotować takie streszczenie życia. Już wtedy ta pani mówiła, że mogę już pisać książkę, to co dopiero teraz, jak bardzo bardzo okrojony i streszczony do minimum opis zaledwie jednego roku tak wygląda i to tylko tej części dotyczącej szkoły i studiów:D