przez holodust » 9 mar 2017, o 00:13
Mam taki problem. Mam nadzieję, że mnie nie zjecie, bo nie czytałam dokładnie regulaminu forum i nie przedstawiłam się. Po prostu już nie mogę wytrzymać. Już jestem zdesperowana.
To jest taki inny rodzaj desperacji. Nie chodzi o seks, ani związek, choć myśli o przyszłym mężu jak z reklamy Hepasliminu i o rodzinie jak z reklamy Toffifee są bardzo miłe i dają jakieś tam marzenie normalności.
To jest taki rodzaj desperacji, gdzie zwykłe potrzymanie za rękę przyspiesza mnie o bicie serca, a na samą myśl, że mogę na kimś oprzeć głowę robi mi się słabo. Taki rodzaj, gdzie za spokojny wyjazd z koleżankami na konferencję i nocleg w 2osobowym pokoju oddałabym wszystkie oszczędności. Gdzie nie marzy mi się dobrze płatna praca, tylko praca która pozwoli mi nie umrzeć z głodu, jednocześnie nie wymagając ode mnie 8h nieprzerwanego pobytu w towarzystwie ludzi.
Mój problem to samotność. Myślę, że jestem wręcz "głodnie" samotna.
Od zawsze. Już w przedszkolu byłam wyrzutkiem, ale szybko się uczę, więc obecnie udaje mi się jako tako naśladować "zwyczajnych" ludzi i nie łamać konwenansów czy norm społecznych. Bardzo się zmieniłam i jestem z siebie dumna, ale to nie zmienia faktu, że zawsze już będę oszustem. Już zawsze będę się kryć, szukać wymówek, unikać normalnych aktywności i nigdy nie położę się spokojnie spać obok drugiej osoby. Taka ironia losu - druga połówka jest tym czego najbardziej w życiu pragnę, a czego najbardziej nie mogę mieć. Próbuję to sobie jakoś zrekompensować szacunkiem i prestiżem na uczelni, ale kiedy nie można się angażować grupowo (wyjścia na piwo, wyjazdy naukowe, studium podyplomowe) ciężko cokolwiek osiągnąć. No i samotność daje o sobie znać w najgorszych, najmniej spodziewanych momentach. Myślisz, że wszystko ok, dobrze idzie w osiągnięciu jakiegoś celu, który się aktualnie ubzdurało, aż nagle nie możesz spać w nocy, ryczysz w poduszkę i przeklinasz los. Bo spośród 7 mln ludzi nie ma nikogo. Nikogo. Tylka ja i ssanie w klatce piersiowej.
Nie, nie z głodu! To jest takie ssanie z pustki i żałoby. Myślę, że jeśli ktoś tego doświadczył, doskonale zrozumie o czym mówię.
Co mi tak utrudnia funkcjonowanie? Czasem zaparcia, czasem biegunki. Ale to szczegóły. Tak naprawdę tylko jedna rzecz uniemożliwia mi normalne życie. Gazy.
Są pewne rozwiązania, które udało mi się opracować przez lata. Przede wszystkim rutyna, ustalone godziny, mało jeść, a najlepiej tylko pieczywo, sok i herbatę. Brzmi prosto, ale nie jest. Mimo wszelkich trików, jeśli wytrzymam 8h bez wzdęć, to chyba jakieś święto.
To nie jest tak, że jestem wydelikaconą kobietką, która wstydzi się bączka. Życie nauczyło mnie pokory i akceptacji. Jestem w stanie olać trądzik, włoski na udach, czarne kropki pod pachami, przerośnięte narządy rodne, obwisłe cycki, blizny i rozstępy, nadwagę 20kg, za wielkie uda i za głębokie zakola, zły zgryz i nie-idealnie białe zęby. Za dużo mam lat i za dużo widziałam, żeby się martwić takimi pierdołami. Mam mnóstwo koleżanek z podobnymi problemami, które jakoś znajdują nawet ładne drugie połówki i żyją. Zadowolone żyją. Lubię siebie, bo każda brzydota jest piękna na swój sposób. Oryginalna na pewno. Wystarczy znaleźć amatora na potwora. Są ludzie, którzy nie trawią Scarlett Johansson, ale kochają Benedicta Cumberbatcha, nie?
Jednak moje gazy, niezależne od niczego, pojawiające się nawet przy głodówkach, nie dają mi spokoju. Nie mam problemu z cichaczem w miejscy publicznym. Ale to, co się na co dzień ze mną dzieje - no, powiedzmy, że to nie jest ani normalne, ani standardowe. Często muszę uciekać od ludzi, bo przelewanie, burczenie i następujący po tym festiwal petard raczej nie może zostać pominięty taktownym milczeniem.
Nie szukam już leczenia, bo zwyczajnie nie jestem w stanie. Rozklejam się kiedy tylko myślę o mojej przypadłości, momentalnie przypomina mi się, jak bardzo nie mogę mieć normalnego życia i ile zwyczajnych przyjemności straciłam, nie mówiąc już o tych wyidealizowanych, kiedy to piękne laski z instagrama wymieniają się dymem papierosowym z ust do ust.
Jestem mądra, więc wiem, że byłabym w stanie wymyślić coś, żeby polepszyć swoją jakość życia. Z uniwersytetu mam dostęp do baz danych, więc mogę szperać w najnowszych tekstach naukowych, co w sumie ma lepszy efekt niż wizyta u lekarza, który ostatnią świeżą wiedzę nabył 20 lat temu na własnych studiach. Niestety mam jakąś blokadę, im mniej myślę o IBSie, tym mniej cierpię z tego powodu na depresję, a problemem są tylko skutki uboczne, jak np. samotność. Mogłabym też prowadzić jakiś dziennik pokarmów/wzdęć, żeby wykminić czego nie jeść, ale boję się, że ktoś go znajdzie.
Lekarzy unikam - dwóch, którym odważyłam się powiedzieć przez łzy o mojej przypadłości, zbagatelizowało mnie. Dostałam zalecenie "jeść mniej chipsów, nie pić gazowanego". Nawet nie dali sobie wytłumaczyć, że chipsy i gazowane spożywam może 3 razy na rok, na specjalne okazje typu Sylwester. Żeby musieć błagać o kolonoskopię przy znaczących wskazaniach - no nie powiem, upokarzające. Co ciekawe, kiedy przychodzę z przeziębieniem czy anginą, NFZtowscy interniści również nie odpuszczą uwag dot. otyłości i mojego sposobu żywienia. Znowuż co ciekawe, wyłożenie pieniędzy na lekarzy prywatnych nie likwiduje problemu - są równie niekompetentni, co ci z ośrodka, tylko że traci się jakieś 100-200zł.
A nieswoich pieniędzy za dużo tracić na głupoty nie można. Bo jak tu iść i zarobić, kiedy się ma IBS? Jak wytłumaczyć matce, że nie, nie jest się leniwym pasożytem, po prostu normalna praca + studia akurat u ciebie odpada? Zwłaszcza, że matka wie o problemach gastrycznych, po prostu nie wierzy i olewa. Czasem cieszę się, że mam chory kręgosłup. Jest moją awaryjną wymówką, gdy ktoś pyta czemu nie mogę spędzić 10 godzin w przestrzeni publicznej. No i może kiedyś zapewni ewentualną rentę, bo przecież IBS nie przejdzie jako wytłumaczenie dla niepełnosprawności w moim lokalnym ZUSie, gdzie lekceważy się poważniejsze schorzenia.
Bardzo chciałabym, żeby ktoś mnie potrzymał. Żeby wsparł i się nie brzydził. Żeby nie próbował na siłę zmieniać osobowości i nawyków. Żeby to było towarzyszenie, ale nie warunkowe. Żeby to był ktoś, kto tak jak ja, często rozważa śmierć i los. Kto jest ciekawy świata i nie jest ignorantem. Ma podobne zainteresowania i fundamentalne poglądy na świat. Nie ocenia, nie żąda. Rozumie, że nie wolno się do niczego zmuszać - nie pasujemy do siebie, to nie pasujemy i już, żaden tam wyimaginowany friendzone.
Kobieta lub mężczyzna, obojętne.
Piszę o tym wszystkim na tym forum, bo pomyślałam, że jeżeli po tych wszystkich latach mam kogokolwiek znaleźć i jeśli nie ma on być dla mnie kolejnym wyzwaniem i wysiłkiem, gdzie trzeba się ukrywać i "starać" - to pewnie tylko ludzie z podobnymi dolegliwościami to zrozumieją. A ja zrozumiem ich. Ale cóż, życie zapewne to zweryfikuje.
Jestem zmęczona. Chcę już iść spać. Muszę odetchnąć.